Wydawnictwo psychoskok

Newsletter Wydawnictwa Psychoskok

Zapisz się do newslettera , a otrzymasz informację o naszych nowościach, promocjach,aktualnościach i spotkaniach z autorami.

Rozmowa z Wiesławem Trawą, autorem ebooka CHWILE. Część pierwsza. Kurza pamięć

Wywiad z Wiesławem Trawą autorem obszernej, autobiograficznej książki - „CHWILE. Część pierwsza. Kurza pamięć”.

Panie Wiesławie. Czytelnicy dopiero zaczynają Pana poznawać, dlatego warto zapytać, czy zechciałby Pan przybliżyć swą osobę? Zdradzić co porabia Pan na co dzień, jakim pasjom oprócz pisania poświęca swój czas itp.?

Witam wszystkich ,a  szczególnie tych z Państwa, którzy nie wiedząc nic o mnie kupili mojego ebooka i przeczytali moje myśli i wspomnienia. Równie miło witam także tych wszystkich, z którymi, za Dyzmą Dołęgi Mostowicza, miałem okoliczność w życiu, moich przyjaciół i nie tylko.

Co porabiam na co dzień? Aktualnie to, co od dziecka lubiłem najbardziej. Jestem w domu, czasem dysponuję wg własnego uznania, a robię tylko to co lubię. Myślę, że zasłużyłem sobie na ten luksus, ponieważ przez całe życie zawodowe zmuszałem się do pracy, do której, najdelikatniej to ujmując, stworzony nie byłem, a mówiąc wprost i bez owijania w bawełnę, zmuszałem się do niej z poczucia obowiązku.  Z wykształcenia i zawodu wyuczonego jestem, a raczej dzięki Bogu już byłem, magistrem inżynierem mechanikiem o specjalności „eksploatacja maszyn przemysłu włókienniczego i obuwniczego”. Niewątpliwie najbardziej dosadnym dowodem „trafności” wybranego przeze mnie zawodu jest fakt, że nie przepracowałem w nim ani jednego dnia. W 19-tym roku życia, czyli zaraz po maturze, popełniłem bodajże największy błąd jaki wówczas mogłem, wybierając zdecydowanie nieodpowiedni kierunek studiów. A dlaczego uparcie studiowałem nie to co powinienem?

Miałem pecha, który polegał na tym, że tak w końcówce podstawówki, jak przez cały ogólniak, nasz naprawdę bardzo dobry, wówczas jedyny w Głogowie, jedynymi przedmiotami, które tak naprawdę lubiłem, więcej, hołubiłem je, to były: historia, język polski i… matematyka. Dla wielu było to wówczas niesamowite i niezrozumiałe, ale ja uwielbiałem pisać wszelkiego typu wypracowania z polskiego, zaczytywałem się  o tryumfach Polski kiedykolwiek tylko je miała, ale szczególnie tych za Stefana Batorego, Zygmunta III i Władysława IV, oraz w okresie międzywojennym, kiedy to my potrafiliśmy robić porządki u tych na wschodzie, a jednocześnie czerpałem przyjemność z rozwiązywania zadań z matematyki. Mimo, że wiedziałem, że brnę w otchłań, nie zmieniłem kierunku studiów. Musiałem być wówczas bardzo nierozsądnym chłopakiem, najpewniej również pysznym i zarozumiałym, bo imponowało mi, że potrafię być bardzo dobry w tym, czego inni nie cierpieli, a matematyka pasowała do tego jak ulał. Ponadto kochałem wówczas najgłupiej jak tylko było można, bo swój przyszły zawód, mordęgę kilku dekad pracy zawodowej, wybrałem również dlatego, że mechanikę studiował mój najstarszy brat, wówczas moja wyrocznia, któremu chciałem zaimponować. Jak mawiają, głupota i pycha maszerują przed upadkiem. Dlatego więc dostałem kopa od życia.

Przez całe lata jedyne co robiłem najlepiej, to narzekałem na to, za co mi całkiem nieźle płacili. Nie oznacza to jednak oczywiście, że obowiązki służbowe lekceważyłem, lub wykonywałem je chociażby przeciętnie. Co to, to nie. Narzekanie, narzekaniem, wstręt, wstrętem, a odpowiedzialność odpowiedzialnością. Chociaż imałem się skrajnie różnych zawodów, bo byłem kontrolerem jakości robót spawalniczych w fabryce maszyn budowlanych, nauczycielem – wychowawcą w zakładzie karnym, policjantem, urzędnikiem miejskim, wreszcie kontrolerem gospodarczym w jednej z największych spółek giełdowych w Polsce, to wszędzie tam najbardziej szanowany, doceniany, wręcz hołubiony byłem za to, że, według moich przełożonych, potrafiłem rozmawiać z ludźmi, wydobywać od nich informacje, dociekać, analizować, wreszcie szczegółowo i precyzyjnie opisywać ustalenia. Moje raporty z kontroli jakości wykonania robót, opinie i przesłuchania przestępców, korespondencja z prokuraturami i sądami, ale szczególnie protokoły z przeprowadzanych przeze mnie kontroli gospodarczych, były dla moich przełożonych idealne, były wzorami dla innych, były powodem moich ciągłych awansów, wyróżnień i nagród pieniężnych. Mimo więc, że zdecydowanie nie trafiłem z zawodem wyuczonym, to zawsze nieźle zarabiałem tylko z tego powodu, że nieźle pisałem. Kiedyś, dawno temu, ktoś ważny dla mnie zapytał mnie, co też ja w życiu potrafię najlepiej. Było to jeszcze wówczas, gdy kierowanie samochodem sprawiało mi przyjemność jedną z większych w życiu, a fakt, że od 16-to letniego chłopaka nigdy nie zadrapałem nawet lakieru, wyróżniało mnie wśród mniej fortunnych kierowców. Odpowiedziałem wówczas bez namysłu i szczerze, z nutą pewności siebie: „Myśleć, pisać i prowadzić samochód…”. Za tę nutę pewności, życie ukarało mnie prawie natychmiast. Niedługo po tym, przez nonszalancję za kierownicą, dużym Oplem Vectra niemal staranowałem i stratowałem małe Daewoo Tico, którym jechał mój kolega z podstawówki (szczęściem uszedł bez szwanku, a wszystko skończyło się na pogiętych blachach), a wspomniany wyżej pytający mnie i ważny dla  mnie, a był nim mój bezpośredni przełożony w pracy, na stałe zakończył moją przygodę ze służbowym pisaniem na zlecenie, ponieważ, znowu najdelikatniej to ujmując, nie wyczułem bluesa, bo wierząc w jego szlachetność i prawość, co w rzeczywistości jedynie markował, drobiazgowo skontrolowałem i w protokole pokontrolnym równie drobiazgowo i bardzo precyzyjnie opisałem tych, którzy, nie wiedziałem o tym, byli poza moim zasięgiem, byli na kondygnacji, gdzie ich podłoga nadużyć była wyżej, niż mój sufit możliwości ich rozliczenia.

Czy jednak mógłbym odpowiedzialnie stwierdzić, że pisanie było kiedykolwiek moją pasją, czy jest nią teraz? Posłużę się przykładem. W ogólniaku, matematykę miałem z dwoma super matematykami. Jedną z nich była nasza wychowawczyni, pani profesor Goździkiewicz, drugim, kat matematyki w ogólniaku, pan profesor Mroczek. Oboje byli niedoścignieni w przekazywaniu tej trudnej wiedzy. Pani profesor Goździkiewicz jednak, swą wiedzę próbowała wtłoczyć wszystkim bez wyjątku, nawet tym najbardziej opornym. Przez to była, nie tylko w moim odczuciu, w pewnym sensie kimś w rodzaju świetnego rzemieślnika w zawodzie. Pan profesor Mroczek nie miał siły do opornych. Zostawiał ich nie robiąc im krzywdy, a za to skupiał się tylko na tych, którzy mieli dar do matmy. Jak wielkim specem był w tym co robił, nich świadczy fakt, że geometrię wykreślną, której on mnie nauczył, znałem lepiej niż asystenci na studiach. Dlatego to on nazywany był pasjonatem matematyki, a ponadto jej wirtuozem. Czy więc mogę powiedzieć o sobie, że pisanie jest moja pasją? Nie wiem tego. Ale czy jest to w ogóle istotne? Jakie to ma znaczenie, gdy jest się autorem badziewia napisanego z pasją, albo niezłej prozy napisanej bez niej, ot tak? Kiedyś w naszym ogólniaku, gdy ja już byłem na studiach, na jednej z lekcji matematyki prowadzonej przez pana profesora Mroczka, gdy ten podczas sprawdzania listy obecności wyczytał moje nazwisko, bo na lekcji był mój brat Stefek, wówczas na chwilę zatrzymał się, zapytał o mnie, a następnie bardzo poważnie stwierdził do klasy: „Dobry był”. Jak dotychczas nikt nie docenił mnie bardziej. Oczywiście więc czułbym się już bardzo mocno wyróżniony, gdyby jakiś profesor Mroczek literatury, nazwałby mnie chociażby rzemieślnikiem prozy.

Oprócz pisania lubię czytać. Dalej interesuje mnie historia Polski, z tym, że teraz najbardziej stosunki polsko – niemieckie okresu międzywojennego i historia II wojny światowej. A ponadto, to jestem teraz też kimś w rodzaju „menadżera domowego”. Gdy nie piszę i nie czytam, albo robię konieczne przerwy od monitora komputera, to, jak tylko to potrafię najlepiej, pomagam mojej żonie w jej drugim etacie w domu. Oprócz gotowania i prasowania rzeczy delikatnych, potrafię niemal wszystko.


Ponieważ niedawno ukazała się Pana debiutancka książka, warto zapytać co skłoniło Pana, by rozpocząć przygodę z pisarstwem? Jest to realizacja młodzieńczych marzeń, próba sił w nowej, literackiej przestrzeni, potrzeba chwili, a może zaczątek nowej pasji?

Chciałem i chcę napisać do końca to, co sobie zaplanowałem. Gdyby pytanie brzmiało – jak wpadł Pan na pomysł, by napisać książkę?, to najchętniej odpowiedziałbym żartem, czyli tak, jak odpowiedziałby mój ulubiony Nikodem Dyzma Dołęgi Mostowicza, czyli, że usiadłem, pomyślałem i wpadłem na ten pomysł. A poważnie? Kilka lat temu, dokładnie już nie pamiętam kiedy to było, wychodziliśmy z cmentarza na którym spoczywają nasi rodzice. Byłem tam wówczas z naszym pierworodnym Tomaszem. Tomek powiedział wówczas, ni to do mnie, ni do siebie: „Całe życie szamotaniny z przeciwnościami losu, ciągłe staranie się o was wszystkich (na myśli miał mnie i moje rodzeństwo), a teraz nie ma tu nikogo… Już wszyscy zapomnieli, a co to dopiero będzie za lat kilka, kilkanaście? Ślad po nich nie zostanie…”.Nie zdziwiłem się, ponieważ co rusz, gdy odwiedzaliśmy naszych rodziców i dziadków, ich miejsce spoczynku, to na ogół, nie zawsze ale bardzo często zastawaliśmy to, co poprzednim razem tam zostawiliśmy, czyli zwiędłe kwiaty, wypalone znicze. Od bramki cmentarza do klatki naszego mieszkania nie ma więcej niż 600-700 metrów. Podczas tych kilkunastu minut spaceru ustaliliśmy więc wówczas, że albo jeszcze ja, albo już on, gdym ja nie zdążył, nie pozwolimy naszym rodzicom i dziadkom umrzeć do końca. „Non omnis moriar” – przypomniałem sobie wówczas książkę, którą daliśmy w prezencie mojemu bratu Stefkowi z okazji ukończenia przez niego Akademii Rolniczej. To było bezpośrednią przyczyną, że po latach, bo po latach, ale jednak zabrałem się za ratowanie przed zapomnieniem nie tylko naszych rodziców, ale również wszystkich tych, których kochałem niemal jak ich samych.


Książka „CHWILE. Część pierwsza. Kurza pamięć” to obszerna, ciepła opowieść o sile rodzinnych relacji. Proszę zdradzić, czy na fabułę pozycji składają się jedynie pańskie wspomnienia, czy może ubarwia je literacka fikcja?

Gdy słowo miało już stać się ciałem, czyli gdy już niemal co siedziałem przy klawiaturze i zaczynałem pisać moje „Chwile…”, wówczas naszła mnie wątpliwość czy to w ogóle ma sens, czy to wypada, czy tak w ogóle mogę. Bo tak. Z jednej strony opisać tylko to, co było u nas dobre, fajne, to byłby kicz. Z drugiej strony pokutuje u nas porzekadło, że o rodzinie i  zmarłych, to albo dobrze, albo wcale. Nie pisać więc nic, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto skrytykuje, obrazi się nawet o byle co? Gdy umarł mój ojciec, z prośby i z polecenia mojej mamy byłem odpowiedzialny za dopilnowanie kamieniarzy stawiających mu nagrobek. Nie miałem tam nic do roboty, więc tylko stałem, przyglądałem się i pstrykałem kolejne fotki odzwierciedlające postęp robót przy nagrobku. Nie wspomniał bym o tym, gdyby pod koniec pracy na cmentarzu nie pojawił się sam właściciel zakładu kamieniarskiego, który też chciał sprawdzić jak i co. Był to chłopak mniej więcej w moim wieku, ale w stosunku do mnie musiał być bajecznie bogaty. Gdy my bowiem mieliśmy wówczas poloneza, co prawda nowego, ale tylko poloneza, on przyjechał nowym sportowym oplem calibra. Oczywiście nie zapytałem go, czy kamieniarzem jest z wykształcenia, bo takich studiów to raczej chyba nie ma, ale, że musiał być po studiach i to dobrych, to wydawało mi się pewne na bank. Nigdy bowiem nie uchodziłem za milczka, ale przy jego pogadaniu, jego swadzie wypowiedzi, zamieniłem się w słuchacza. On wówczas, mój bajecznie bogaty rówieśnik, powiedział mi to, co pamiętam i praktykuję do dzisiaj. W tamtym dniu były jego imieniny. „Rodzinie, słuchaj, to nigdy nie dogodzisz…” – stwierdził to, o czym ja nigdy nawet nie pomyślałbym, gdy corocznie wyprawialiśmy nasze uroczystości imieninowe. „Gdy zrobisz przyjęcie wystawne, to obgadają cię, że się pokazujesz z kasą. Gdy podasz paluszki i krakersy, powiedzą, żeś sknera.  Gdy więc mam być obgadany tak czy owak, to wybieram paluszki i krakersy”. Wówczas ja również wybrałem. Postanowiłem, że moja opowieść musi być prawdziwa, niezależnie czy komukolwiek to się spodoba, czy też ktoś będzie tym obruszony. Wszystkie postaci i zdarzenia opisane w mojej opowieści są więc prawdziwe, co nie oznacza, że nie pominąłem tego i owego co pamiętam, że było, a co w moim opowiadaniu byłoby czymś w rodzaju  kopania leżącego. Myślę, że gdyby nie łagodne ubarwienie fikcją literacką rzeczywistych zdarzeń i postaci, moja opowieść byłaby, albo nieco miałka, albo zbyt dosadna. O niektórych jednak, w tym o dwojgu z mojego rodzeństwa, zupełnie niepotrzebnie, celowo opuściłem to i owo, czym nieszczególnie mogliby się dzisiaj chwalić przed dziećmi. Okazało się bowiem, że kamieniarz miał rację.


Wiedząc, że jest to autobiograficzna pozycja możemy także spytać co skłoniło Pana, by opisać historię swojego życia i rodziny? Pragnął Pan „utrwalić” wspomnienia, podkreślić niezwykłość minionych chwil, wyrazić szacunek wobec bliskich osób, itp.?

Zdecydowanie tak wszystko razem. Ale jednak, jakby na to nie patrzeć, to głównym przesłaniem mojej opowieści jest „non omnis moriar” dla naszych rodziców, babci, czyli matki mojej mamy, oraz niesłychanie dobrych i kochanych dwóch naszych wujków i ich żon. Dlaczego rodziców i babci? Tego uzasadniać nie muszę, bo w zasadzie każdy w swoich myślach i wspomnieniach znajdzie odpowiednik własnego uzasadnienia, skierowanego do swoich rodziców i dziadków. A dlaczego dwóch wujków i ich żon? Jeden z nich, w „Chwilach…” jest nim wujek Poldek ze Szczecina, był człowiekiem, którym ja chciałbym być. Honorowy, mądry, dobry, kochany, prawy… Jakie jeszcze przymioty można byłoby wymienić o człowieku niby całkiem przeciętnym, a jednocześnie tak bardzo wyjątkowym? Teraz nie wiem jak to jest, ale dawniej, gdy młody piekarz postawił, wybudował dla siebie nową piekarnię, to aby rozpocząć produkcję, musiał postarać się o zakwas, dostać go w prezencie od starego piekarza, mistrza w zawodzie. Brat mojego ojca był takim dobrym zakwasem dobrobytu naszej rodziny. Potrafił myśleć i doradzać naszym rodzicom, nie oczekując nic w zamian. Jak więc nie wyrazić szacunku takiemu człowiekowi, który dodatkowo cholernie mnie lubił, kochał? Drugiemu wujkowi, któremu należy się nie mniejszy szacunek, a jest nim brat mojej mamy, w opowiadaniu to wujek Witek z Pieńkowy pod Gorzowem, w jego wielkiej biedzie pomogli mu nasi rodzice. Gdy On jednak z klęczek życia stanął już twardo na nogi, to jakiż on był wdzięczny naszym rodzicom. Nikt od niego tego nie oczekiwał, a on był jak perpetuum mobile wdzięczności, która jak lawa spływała na nas wszystkich w domu. Od niego zapożyczyłem tytuł pierwszej części „Chwil…”. A ich żony? Na pewno nie zawsze jest tak, że kto z kim przystaje, takim się staje, ale w ich przypadku tak było na bank. Nie być im wdzięcznym? Zapomnieć o nich tylko dlatego, bo umarli, bo już nic po nich ani z nich?


Jak wiemy nie wszyscy czytelnicy zdołali już sięgnąć po książkę, dlatego warto zapytać, jak Pan chciałby zachęcić do lektury. Przekonać, że właśnie tę książkę warto przeczytać?

Niestety nie odpowiem na to pytanie. Nigdy nie potrafiłem zachęcić do czegoś, co było moim „dziełem”. Pokazać, tak, ocenić, nie. Nigdy nie chciałem tego robić. Jestem zbieraczem, więc mam każdy dokument, który odzwierciedla to, co przeżyłem, osiągnąłem. W opinii z wojska, po zakończeniu służby w Szkole Oficerów Rezerwy, dowódca mojej, nieistniejącej już jednostki wojskowej w Kożuchowie napisał o mnie między innymi, cytuję z pamięci, że potrafię zrozumieć swoje miejsce w danej społeczności, a nawet posiadam tendencję zaniżania swojej funkcji społecznej. Nie cytuję tego z pustoty, ale jedynie dla zobrazowania, że od zawsze uznawałem, że, za przedwojennymi przysłowiami moich rodziców, tylko każda sroczka swój ogonek chwali, i tylko każdy Żyd swój towar zachwala. Wiem oczywiście, że obecnie przysłowia te nie mają zastosowania, więcej, już w czasach mojej młodości funkcjonowało porzekadło, że reklama jest dźwignią handlu. Ale z drugiej strony prawdą jest również i to, że pod każdą szerokością geograficzną, czyli wszędzie w normalnym świecie, normą jest podział ról. Jedni potrafią produkować, wiec produkują, inni natomiast potrafią to zachwalać, więc to zachwalają, reklamują.  Nie umiem się temu sprzeciwić.


Tytuł pozycji - „CHWILE. Część pierwsza. Kurza pamięć”, jednoznacznie wskazuje, że z czasem pojawi się kontynuacja lektury. Czy zechciałby Pan zdradzić, ilu części docelowo możemy się spodziewać oraz na czym koncentrować będzie się fabuła?

Oczywiście. Na ukończeniu mam już drugą część „Chwil…”, którą zatytułowałem „Ułamany bat”, a jak pierwszą zadedykowałem, ofiarowałem mojej żonie – przyjacielowi i najbardziej szlachetnemu człowiekowi, tak drugą zadedykuję, ofiaruję naszemu ojcu, za wszystko oczywiście, ale  szczególnie za to, że jako jedyny z nas zawsze potrafił wszystkich nas łączyć, że dopóki był z nami, dopóty nikomu z nas, jego dzieci, nawet nie wpadło, żeby się poróżnić. Planuję jeszcze trzecią część, którą chcę zatytułować „Żegnaj policjancie”. Kokosów to ja na pisaniu póki co nie zbijam i nie liczę na to, ale kto wie? Pierwsze śliwki robaczywki, pierwsze koty za płoty, początki, jak po grudzie, karta nie świnia, po północy się odmienia… Jak mawiał mój brat Stefek, w życiu udać może się nawet coś aż tak niewyobrażalnego, jak romans ślepego psa na obcej wiosce. Fabuły następnych części nie zdradzę, ale powiem, że obie będą znacznie bardziej dynamiczne i jeszcze zdecydowanie bardziej prawdziwe, niemal pozbawione fikcji literackiej.


Debiut już za Panem, dlatego możemy zapytać, czy zamierza Pan kontynuować przygodę z pisarstwem po zakończeniu rozpoczętego cyklu  „CHWILE”. Jeśli tak proszę zdradzić w jakim gatunku literackim chciałby się Pan realizować?

Czas to pokaże. Ale na pytanie czy po ukończeniu mojej trylogii zamierzam pisać dalej i co to będzie? – odpowiadam krótko: Tak, zamierzam. Co jednak będzie za rok, za dwa lata? Mój ojciec, realista i marzyciel w jednym, podsumowując marzenia mawiał nie bez racji: „Kupiłbym wieś, tylko pieniądze gdzieś”. Z planowaniem, jakby nie było twórczości, na dwa, trzy lata do przodu, jest jak z kupowaniem tej wsi bez pieniędzy. To coś, co u mistrzów pióra nazywamy weną twórczą, a u takich jak ja, umiejętnością w miarę zgrabnego układania zdań, lub mniej lub bardziej, ale lotnego przelewania myśli na papier, to może nagle odejść. Nie chcąc zapeszać, bo co jak co, ale zabobonny to jestem, zdradzę tylko, że w przyszłości, jeżeli Pan Bóg mi na to pozwoli zdrowiem, to chciałbym spełniać się w pisaniu i publikowaniu bajek pod własnym nazwiskiem.


Kończąc należy podziękować za udzielone odpowiedzi oraz zapytać czego życzyć na przyszłość?

Czy ja wiem? Może braku słomianego zapału?

 

Załączniki

Ikona pliku załącznika

CHWILE. Część pierwsza. Kurza pamięć

Ikona pliku załącznika

CHWILE. Część pierwsza. Kurza pamięć2

Współpracujemy z

Subiektywnie o książkach

Subiektywnie o książkach - recenzje

Dwumiesięcznik SOFA

Dwumiesięcznik SOFA

eKulturalni.pl

eKulturalni.pl

Kosz Z Tanimi Książkami

http://koszztk.blogspot.com/

halmanowa

http://www.halmanowa.pl/